90. rocznica objawienia obrazu Miłosierdzia Bożego w Płocku
Od roku 2000, kiedy Papież Jan Paweł II dokonał w Rzymie uroczystej kanonizacji świętej Heleny Kowalskiej, w zakonie – Siostry Faustyny – święto Bożego Miłosierdzia obchodzone jest i przeżywane już w całym Kościele katolickim na całym świecie. Wcześniej było to święto lokalne, mniej znane niż dziś, a jeszcze wcześniej – zupełnie nieznane, a na dodatek nad całą misją Siostry Faustyny w latach tuż powojennych zawisły trudności i przeszkody, które zostały stopniowo przełamane na skutek pracy Soboru Watykańskiego II, a przede wszystkim dzięki zaangażowaniu pasterskiemu samego Karola Wojtyły, jeszcze jako ówczesnego biskupa krakowskiego. Niemniej należy podkreślić, że trudności z zaakceptowaniem przez Kościół hierarchiczny i urzędy doktrynalne całego przesłania świętej Faustyny były przez nią samą przewidziane, co widać przy uważnej lekturze jej głównego dzieła, czyli słynnego już na całym świecie (dzięki tłumaczeniom na setki języków) “Dzienniczka”, którego pierwsze, jeszcze dość amatorskie pod względem edytorskim wydanie, ukazało się w początku lat 80-tych.
Czy święta Siostra Faustyna Kowalska spotkała Jezusa Chrystusa w Płocku?
Pisząc „ujrzała Pana”, twierdzi, że widziała Boga w ludzkiej osobie Chrystusa. Tego samego, którego przepowiadali prorocy ST. Tego samego, który ukazał się w Wieczerniku nie dowierzającemu Tomaszowi, patronowi sceptyków i myślących „racjonalnie”. To naprawdę jest rzadkie, aby ktoś twierdził – wyjąwszy chorych w szpitalach psychiatrycznych – że na własne oczy zobaczył Jezusa, który umarł, był pogrzebany i powstał z martwych. Albowiem sednem chrześcijaństwa nie są objawienia prywatne, ale wiara, że istnieje odwieczny świat dobra ponad znanym nam światem i że Jezus żyje i króluje na wieki wieków. Zmartwychwstanie jest jedynym faktem historycznym, niemal udowodnionym już przez historyków, nie bojących się „poprawności naukowej”, czyli zawodowego sceptycyzmu, właściwego nauce. Niżej dokonamy analizy i interpretacji Obrazu, jaki widziała Święta, a który to obraz wisi w mniej lub bardziej eksponowany sposób w każdej katolickiej świątyni na świecie. A ten oryginalny, obsypany dziesiątkami dziękczynnych wot, oczywiście zna każdy, komu Świątynia Bożego Miłosierdzia w Krakowie nie jest obca.
Faustyna widzi Boga twarzą w twarz, nie wewnętrznie, gdzie jest pole dla wyobraźni religijnej, będącej skądinąd nieraz źródłem wspaniałej religijnej sztuki, ale tak, jak się normalnie widzi każdego człowieka. Ona wie, kto to jest, stąd pewna chwila milczenia, wypełnionego odczuwaniem wspaniałego „fascinosum”, czyli zachwytu i towarzyszącego mu „tremens”, czyli odczucia majestatu boskiego, co wyzwala odczucie bojaźni oraz zdziwienia, że Bóg potrafi tak się uniżyć, jak tego dokonał w akcie Wcielenia. Odczuwając te dwa równoczesne, pozornie sprzeczne uczucia czy raczej stany duchowej kontemplacji, Faustyna medytuje nad sensem tego, co dane jej jest ujrzeć bezpośrednio. Tym sensem jest „wzór” – obraz namalowany ludzką ręką (przez dobrych malarzy-amatorów), którego źródło – mimo to – jest nadprzyrodzone. Zazwyczaj bowiem malarze, malując sceny religijne, korzystają z wyobraźni bądź inspirują się innymi dziełami sztuki, albo korzystają z opisów biblijnych.
To źródło jest nie z tego świata, pochodzi z nieba. Nie jest jednak gotowe – człowiek ma dokończyć wszystko to, czego pragnie Bóg. I tak się później dzieje – obraz powstaje, początkowo czczony w kaplicy, dziś – na całym świecie. I zaprasza, by wyjść naprzeciw idącemu ku nam Jezusowi, który prawą rękę wznosi do błogosławieństwa i nie trzyma w niej bicza ani żadnego narzędzia kary. Błogosławi – jak arcykapłan, jak wtedy, gdy żył w ludzkim ciele przed stuleciami. A drugą ręką zasłania jakby swe serce. Inaczej niż na obrazach barokowych, tworzonych po Soborze Trydenckim w wielkiej ilości ( w ramach strategii “przez oczy do duszy”), gdzie serce gorejące i oplecione cierniami jest na powierzchni, tak tutaj, aby znaleźć to samo serce, które jakby ukrywa się przed złem ludzkim, należy ‘wypłynąć na głębię’, bez strachu i lęku, ale z pełną ufnością. Nie ma człowieka wykluczonego – Jezus mówi wyraźnie, że pragnie „sje [dusze – R.S.] wszystkie zbawić”. Pragnie zbawienia wszystkich, ale wszyscy powinni zacząć współpracować z Bogiem. Stworzył nas bez nas, ale bez nas nie zbawi, jak mawiał bodajże Ignacy Loyola (XVI wiek).
Sprawa autentyczności objawień świętej Siostry Faustyny od początku natrafiała na opór z różnych stron. Przewidziała to zresztą sama autorka słynnego „Dzienniczka”. Opinie o Siostrze Faustynie i dziś dzielą na pół ludzi zainteresowanych kultem Bożego Miłosierdzia. Jedni bezgranicznie wierzą we wszystko, co spisała w swoim pamiętniku. Inni przeciwnie – wszelkie objawienia i cuda, a także głębokie przeżycia duchowe składają – jak nieżyjący już Profesor Jerzy Strojnowski – na rzekomą chorobę psychiczną, jaką miała być dotknięta zakonnica.
„Dzienniczek” pełen jest różnych natchnień, wizji i obrazów, które częściowo można tłumaczyć niezwykle bogatą wyobraźnią autorki. Dlatego dalej zajmiemy się tylko twierdzeniem świętej Faustyny, że wieczorem w dniu 22 lutego 1931 roku, przebywając w celi klasztoru w Płocku, spotkała żyjącego, zmartwychwstałego Chrystusa. Jest to bardzo poważne zwierzenie, wyznanie i twierdzenie. Stąd należy je potraktować niemal jak „papierek lakmusowy” pozostałych składowych wielkiego kultu Bożego Miłosierdzia, który rozszedł się już po wszystkich kontynentach i stale rozwijają się rozmaite dzieła miłosiernej miłości Boga dedykowane upadłej, ale i zbawionej zarazem ludzkości.
Przeczytajmy najpierw opis spotkania Jezusa przez Siostrę Faustynę. Jako jedyny opis doświadczenia wewnętrznego wpis ten, krótki jak na wagę tego przeżycia, ma datę dzienną: 22 lutego 1931 roku w celu w klasztorze w Płocku, gdzie wtedy przebywała przyszła święta. Tak relacjonuje spotkanie twarzą w twarz z Jezusem:
Wieczorem, kiedy byłam w celi, ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady. W milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i radością wielką. – Po chwili powiedział mi Jezus: Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz, z podpisem: Jezu, ufam Tobie.
Z tych kilku zdań i kilku może minut spotkania Faustyny z Chrystusem, którego szukała od dzieciństwa, wypłynęły wielkie dzieła miłosierdzia na całym już świecie. Ludzie, którzy – jak ja niegdyś – uznają to spotkanie za rzekome, za niebyłe, za złudzenie, spowodowane monotonnym życiem w klasztorze, zmęczeniem po całym dniu ciężkiej pracy, rzekomymi problemami psychologicznymi czy w jakikolwiek inny jeszcze naturalny sposób, nie przeczytali chyba tego opisu uważnie. A da się z niego wyczytać bardzo wiele. Może nawet całą Ewangelię…
Najpierw tedy zauważmy, że święta podaje dokładną datę objawienia, co jest u niej rzadkością. Zazwyczaj pisze „od tej chwili” albo „w pewnym momencie”, datując najwyżej rok, ewentualnie miesiąc. Już to samo daje do myślenia, że po trzech latach od objawienia pamięta dokładnie dzień, bo przecież Dzienniczek zaczęła spisywać w roku 1934, czyli trzy lata po objawieniu płockim.
Dalej, jest wielka naturalność w tym opisie: żadnej egzaltacji, jakby spotkała kogoś ukochanego po długiej nieobecności. Ciekawe są jednak jeszcze inne szczegóły: objawienie ma miejsce w celi wieczorem. Oto objawieniu towarzyszą uczucia znane w religioznawstwie jako jednoczesna radość i bojaźń: fascinosum i tremens. Faustyna nie mogła znać żadnych prac religioznawczych, nawet słynnych „Doświadczeń religijnych” Jamesa, opublikowanych na początku XX wieku, ani tym bardziej fundamentalnych prac religioznawczych Rudolfa Otto czy Mircei Eliadego. Odczuwa te dwa uczucia jako jedność. Nie są to sprzeczne emocje. To radość, że tak blisko jest jej dane być Boga samego, który jest samą świętością. Pamiętajmy, że tremens, czyli bojaźń, to nie strach, niepokój ani lęk. Bojaźń ta to odczucie wielkiego majestatu Boga, Jego chwały, wyrażającej się w dziełach, szczególnie w wielkim, globalnym – można rzec – Arcydziele Miłosierdzia, będącego ukoronowaniem wszystkich dzieł Jego.
Są jeszcze inne zastanawiające szczegóły. Oto na „rysunku”, który widziała przyszła święta, serce jest ukryte „za uchyleniem szaty”. Nie jest to zgodne z tradycją ikonograficzną, ponieważ przeważnie od czasów, kiedy Sobór Trydencki (1545-1563) zalecił wprowadzenie sztuki sakralnej w postaci obrazów, Jezusa przeważnie przedstawiano ze znanym motywem serca gorejącego, oplecionego koroną cierniową i uwieńczonego krzyżem, ewentualnie z dodaniem litery “M”, symbolizującej Matkę Bożą. Gdyby wizja Faustyny była pochodzenia naturalnego, czyli zasugerowana niezliczoną, zwłaszcza na wsi, tego typu ikonografią, prawdopodobnie serce również byłoby widoczne. Sądzić można też, że ukryte serce ma swoją jeszcze niezbadaną do końca teologię.
Inny detal, ale istotny dotyczy motywu dwóch promieni. Święta widzi w nich krew, która jest życiem dusz oraz wodę z przebitego włócznią boku, ale co ciekawe promień wody nazywa „bladym”, a nie – jak chcieli zwolennicy patriotycznej interpretacji promieni – „białym”, co dawałoby razem nasze barwy narodowe. Faustynie chodziło tu wyłącznie o sprawy poważniejsze niż sama tylko symbolika bogoojczyźniana, również ważna, ale w kontekście nieustannie zanoszonych modlitw za Ojczyznę, a nie w tej szczególnej sprawie miłosierdzia Bożego, którego nie można ograniczać granicami państw czy kontynentów.
Jezus wyłania się jakby z ciemności, rozjaśnia ją, nie stoi, lecz kroczy w kierunku obserwatora, mając uniesioną prawą rękę do błogosławieństwa, a drugą ukazując niewidoczne serce, jakby zapowiadając delikatnie, co czeka człowieka, który mu do końca we wszystkim zaufa. Wtedy serce się otworzy na oścież, gdy człowiek otworzy na oścież drzwi swego życia, tak często dziś zatrzaśnięte. Zauważmy też, że obraz Miłosierdzia pozbawiony jest zupełnie aspektów “królewskich”: znane były wcześniej malowidła, ukazujące Jezusa w koronie, również z uniesioną ręką, ale raczej w geście ostrzeżenia, zwrócenia na coś uwagi niż samego błogosławieństwa. Wydaje się, że Jezusowi chodziło o to, ażeby ukazać światu, iż nie są potrzebne żadne zewnętrzne atrybuty królewskości takie, jak korona, jabłko czy berło; aby podkreślić, że Jezus Chrystus, zrodzony z Maryi, zabity za grzechy ludzkości, który powstał z martwych, jest jedynym prawowitym Królem wszechświata. Ale jego królestwo wyraża bardziej Kazanie na Górze i obietnice dla czyniących miłosierdzie niż jakiekolwiek ludzkie skojarzenia i konteksty. I wizja świętej, której doznała 22 lutego 1931 roku w celi klasztornej w Płocku, potwierdza – tak jak i wizerunek, który miała namalować – że Zmartwychwstanie nie jest ani symbolem, ani przenośnią, ani niczym innym, co ludzkie – jest to objawienie, teofania kwintesencji boskości, jako, że dla Boga nie ma nic niemożliwego, a „Jego myśli górują nad naszymi myślami”. Bóg jest przecież Bogiem żywych, a nie umarłych, choć śmierć w perspektywie powstania z martwych traci nieco na swej ostateczności, traci nieco ze swego majestatu i wzniosłości, ale zyskuje za to wizja „życia wiecznego”, w którym „nie ma już bólu, łez, pracy, wyzysku, niesprawiedliwości, choroby, śmierci, rozłąki”, bo „pierwsze rzeczy przeminęły”.
Rafał Sulikowski