kwiecień, maj, czerwiec 2024
Wybrane tematy:
NAJSŁYNNIEJSZY OBRAZ JEZUSA MIŁOSIERNEGO
Mija 80 lat od poświęcenia najsłynniejszego obrazu Miłosierdzia Bożego z Sanktuarium w Krakowie-Łagiewnikach, na którym spełniły się słowa Jezusa: Pragnę, aby ten obraz czczono najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie (Dz. 47). Dziś można go spotkać nie tylko w świątyniach i mieszkaniach na wszystkich kontynentach, ale wszędzie, gdzie żyją, pracują i przebywają ludzie, nawet w portfelach z osobistymi dokumentami.
Działo się to 16 kwietnia 1944 roku, w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, w kaplicy zakonnej Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. W tym dniu pierwszą Mszę św. o 6.30 odprawił o. Józef Andrasz SJ, krakowski spowiednik i kierownik duchowy św. Siostry Faustyny, który towarzyszył Adolfowi Hyle przy malowaniu tego obrazu i udzielał stosownych wskazówek. Dzień wcześniej obraz umieszczono w ołtarzu, w którym do tej pory wisiał obraz Serca Bożego. Kronikarka domu krakowskiego zanotowała zachwyt sióstr nad nowym obrazem Jezusa Miłosiernego i fakt, że został on umieszczony na specjalnie zrobionej ramie, która tworzy całość z ołtarzem. Msza św. była bardzo uroczysta, ale sprawowana w kameralnym gronie sióstr i wychowanek, dlatego o. Andrasz przemówił specjalnie do sióstr parę gorących, serdecznych słów – zapisała kronikarka zakonna – wykazując nam, jak wielki to dla nas zaszczyt, że Pan Jezus nasze Zgromadzenie wybrał do szerzenia wśród ludzi miłości Jego i miłosierdzia i to nie tylko tu, w Józefowie, ale wszędzie, gdzie tylko będziemy mogły, bo przy patronce naszej Najświętszej Matce Miłosierdzia to właśnie nabożeństwo do miłosierdzia Jej Syna powinno stać się naszym najchlubniejszym zadaniem.
Kolejne Msze św. w tym dniu sprawowali: prowincjał jezuitów o. Władysław Lohn i prowincjał kapucynów ojciec Kazimierz Niczyński, którzy głosili wzruszające homilie o miłosiernej miłości Boga do ludzi i świata. A cóż to jest miłosierdzie? – pytał prowincjał kapucynów. – To ta wola napięta ku czynieniu i dzieleniu się dobrem. Bóg pragnie czynić nam dobrze, On rozsypuje swe miłosierdzie wszędzie. On stworzył nas, On stworzył nas bez nas i okazał nam swe bezgraniczne miłosierdzie. Mimo żeśmy stracili przez grzech prawo do Boga, do szczęścia i życia – Bóg zrobił wszystko, aby nas odkupić i nie w sposób wygodny i łatwy, ale własną krwią i życiem. W tym dniu po raz pierwszy – jak chciał Jezus – obchodzono pierwszą niedzielę po Wielkanocy jako święto Miłosierdzia Bożego: został poświęcony obraz namalowany według tego rysunku, jaki podał w objawieniu Siostrze Faustynie i z ambony głoszono homilie o miłosiernej miłości Boga, które otwierały serca i budziły w nich ufność, pragnienie pełnienia woli Bożej i czynnej miłości wobec ludzi.
Jak to się stało, że obraz Jezusa Miłosiernego pędzla Adolfa Hyły szybko zasłynął łaskami, a jego kopie i reprodukcje rozeszły się po całym świecie? Dlaczego właśnie na tym obrazie spełniły się słowa Jezusa: Pragnę, aby ten obraz czczono najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie? Przecież nie był to ani pierwszy obraz Jezusa Miłosiernego, ani pierwszy w kaplicach Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Wydawałoby się, że tym najsłynniejszym obrazem, na którym spełnią się słowa Jezusa, powinien być ten pierwszy, przy malowaniu którego asystowała sama św. Siostra Faustyna. Powstał on 10 lat wcześniej w pracowni Eugeniusza Kazimirowskiego (w 1934 roku) i jako pierwszy wizerunek tego typu został pokazany światu w Ostrej Bramie (1935), a jego reprodukcje zostały wydane już w 1937 roku w Krakowie. Kopię tego obrazu pędzla Łucji Bałzukiewiczówny w roku 1940 ks. Michał Sopoćko ofiarował do kaplicy Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia w Wilnie na Antokolu. Wcześniej, bo zaraz po wybuchu II wojny światowej w 1939 roku, obraz Jezusa Miłosiernego umieszczono w kaplicy Zgromadzenia w Płocku, a więc w miejscu objawienia tego obrazu. Dlaczego więc ani historycznie pierwszy obraz Jezusa Miłosiernego, który powstał pod okiem św. Siostry Faustyny, ani ten, który jako pierwszy odbierał cześć w kaplicach Zgromadzenia, nie stał się tym, na którym spełniły się wyżej cytowane słowa Jezusa?
Odpowiedź wydaje się prosta, gdy czyta się Boże plany, a nie trzyma się tylko ludzkiej logiki w ocenie procesów i wydarzeń. (…)
s. M. Elżbieta Siepak ISMM
NIEZNANE EPIZODY Z HISTORII ŁAGIEWNIK
(1)
Pielgrzymi przybywający do łagiewnickiego Sanktuarium od strony parkingu przy ul. Motarskiego mijają dwa cmentarze, położone tuż przy bazylice: jeden po lewej stronie – wojskowy z lat I wojny światowej, a drugi po prawej stronie z końca XIX wieku, na którym spoczywają siostry z klasztoru Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, niektórzy kapelani i wychowanki. Jeden i drugi cmentarz pamiętają dramatyczne historie z lat I wojny światowej i jej pokłosie aż do 1920 roku.
Gdy wybuchła I wojna światowa 28 lipca 1914 roku w Krakowie kilkadziesiąt budynków publicznych, klasztornych, pałaców przystosowano do przyjęcia rannych i chorych żołnierzy. Tak też stało się w obiekcie klasztornym w Łagiewnikach. Już 2 sierpnia przełożona klasztoru m. Bernarda Tomicka otrzymała telefon od władz wojskowych z żądaniem natychmiastowego opuszczenia klasztoru dla ulokowania w nim 1000 żołnierzy. Zaniepokojone siostry przez całą noc modliły się w kaplicy, inne pakowały cenniejsze przedmioty i myślały, gdzie ulokować siostry i wychowanki. Następnego dnia rano przełożona otrzymała telefoniczną wiadomość, że w klasztorze będą ulokowani ranni żołnierze, dla których trzeba opuścić większe skrzydło obiektu. Uradowane tą wiadomością siostry wyprawiły nowicjuszki do Bukowiny Tatrzańskiej do rodziny zaprzyjaźnionego ks. Gołębia, część wychowanek odesłano do rodzin, jedna siostra z 10. dziewczętami zamieszkała u jezuitów na Wesołej, reszta dziewcząt zajęła strych i piętro klasztoru z salą nowicjacką na pracownię, a siostry ścieśniły się w pozostałych pomieszczeniach, szczęśliwe, że nie muszą opuszczać klasztoru. Ale 5 sierpnia późnym popołudniem do klasztoru przyjechało trzech wojskowych na inspekcję, by zobaczyć, jak postępują prace nad przygotowaniem pomieszczeń na szpital i zażądali natychmiastowego opuszczenia całego klasztoru. Dziś w nocy przysyłają 300 łóżek. Pokoje wszystkie i kaplica, i piętro i strychy, wszystko im jest niezbędnie potrzebne. Rzecz nie cierpi zwłoki, mamy opuścić klasztor – zapisała polecenie wojskowych siostra w zakonnej kronice. Lecz jeden z wojskowych podpowiedział przełożonej, aby skorzystać z ostatnich chwil dnia, bo jutro byłoby za późno, i udać się do wyższej władzy z przedstawieniem potrzeb klasztoru. Modlitwy sióstr oraz interwencja okazały się skuteczne, ale obawa wysiedlenia pozostała, dlatego opracowano plan rozmieszczenia sióstr w różnych miejscach, a rzeczy były spakowane na wypadek nagłej decyzji w sprawie opuszczenia klasztoru. Następnego dnia kilka sióstr podjęło szkolenie medyczne, by służyć w szpitalu rannym żołnierzom. Na posesji klasztoru w ogrodzie przed szpitalem przystąpiono do budowy 12 baraków na 800-1000 łóżek z przeznaczeniem dla rannych i chorych żołnierzy.
Komendantem szpitala został dr Władysław Dziewoński (1872-1946), lekarz, społecznik z Kęt powołany do służby wojskowej po wybuchu wojny. Drugim lekarzem był dr Władysław Bujak. 14 sierpnia wieczorem przybyło 50 żołnierzy do służby sanitarnej, którzy przygotowywali zaplecze medyczne, pilnowali obiektu klasztornego, nad którym powiewała biała flaga z czerwonym krzyżem, a w wolnych chwilach uczęszczali na Msze św., modlitwę osobistą do kaplicy, korzystali ze spowiedzi i lektury duchownej do czytania, o którą prosili.
W niedzielę 30 sierpnia przyszedł pierwszy transport rannych żołnierzy. Było ich 184, sami Czesi – zanotowała zakonna kronikarka. – Dostali przygotowany z polecenia Komendanta rosół z bulionem, lecz wielu wolało pić kawę, więc im chętnie jej dostarczono. Lud z wioski i bliskiej okolicy zbiegł się licznie w nadziei ujrzenia kogoś ze swoich; przynieśli mleka; soku z dworu przysłano; od nas dano jabłek. (…) Nad wieczorem przybył Ksiądz Biskup i chorych odwiedził. Siostry nasze do północy zajęte były opatrywaniem rannych – zanotowała zakonna kronikarka. (…)
s. M. Elżbieta Siepak ISMM
JAK ŻYĆ ZE ZŁAMANYM SERCEM?
Na obrazie Jezusa Miłosiernego nie widać serca, jest ukryte, ale warto, wręcz trzeba o nim powiedzieć, bo tak często przecież to, co niewidoczne, jest najważniejsze. Na innych obrazach serce Jezusa przedstawiane jest jako zranione z symbolami krzyża, płomieni czy korony cierniowej. Mówią one o miłości nieodwzajemnionej, odrzuconej, o samotności, opuszczeniu; o sercu przebitym, złamanym…
Mieszkając w Stanach Zjednoczonych dość często słyszałam zwrot broken open. Broken, czyli złamany, pęknięty, zepsuty; open, czyli otwarty. Ten zwrot otworzył moje oczy na nowy, pozytywny wymiar złamania czy pęknięcia. Coś, co wydawało się tylko negatywne, co było tylko zniszczeniem, pęknięciem, raną, okazało się otwarciem! Broken open – złamany, pęknięty, a zarazem otwarty. W niejednym pęknięciu skały czy też pęknięciu kostki na chodniku, w pęknięciu asfaltu – w tych szczelinach często pojawia się życie! Zielone, kwitnące, pączkujące życie! Rana staje się otwarciem. Z rany serca Jezusa wytrysnęło życie dla nas.
Na obrazie Jezus Miłosierny lewą dłonią wskazuje na swoje serce. Subtelnie odsłania szatę na piersiach, skąd bije ogromna światłość. Jest jednak wiele przedstawień malarskich, rzeźbiarskich, na których Jezus ma odsłoniętą klatkę piersiową i często Jego serce jest jakby wyjęte na zewnątrz, bardzo podkreślone. Tak też jest na jednym z moich ulubionych krucyfiksów z jasnogórskiej kaplicy, w której przez wiele godzin dziennie trwa adoracja i spowiedź. Oba wizerunki: z Łagiewnik i z Częstochowy są z promieniami wychodzącymi z serca Jezusa, ale tylko na krucyfiksie to serce jest widoczne. I jest tam taki przejmujący szczegół: na promieniach wychodzących z przebitego serca są słowa: Ludu mój, mów do Mnie wszystkie swe żale. Szok. Mnie te słowa powaliły na kolana. Świadomość własnej winy zderzyła się z zaskoczeniem miłością, na którą nie zasługuję. To było moje zaskoczenie miłosierdziem, gdy po wyjściu z konfesjonału, po wyznaniu moich grzechów w sakramencie spowiedzi, podeszłam blisko do tego krucyfiksu, a tam z przebitego serca Jezusa wylała się na mnie kolejna fala miłości: Mów do Mnie wszystkie swe żale. Nie wiem, czy byłam bardziej zaskoczona tym, że skatowany Jezus w ogóle nie myśli o sobie, czy tym, że jest cały dla Mnie, czy tym, że nie wraca do moich grzechów, że mówi do mnie tak, jakby o nich już rzeczywiście zapomniał, a widzi tylko moje rany, które mi po grzechach zostały? …Mów Mi o wszystkim, mów Mi o swoim cierpieniu… (…)
s. M. Gaudia Skass ISMM
SPOTKANIA Z PIELGRZYMAMI
Ziemowit Janaszek, urodzony w Polsce, syn nauczycielki i aktora, obecnie mieszka w USA, jest alumnem seminarium duchownego na Florydzie, choć w pierwszym okresie życia krytycznie nastawiony do Kościoła katolickiego: sprzeciwiał się hierarchii kościelnej, krytykował księży i uważał, że niektóre z ich nauk są przestarzałe i średniowieczne. 15 czerwca 2024 roku ma przyjąć święcenia diakonatu.
„Był umarły, a ożył”
(2)
Boże miłosierdzie odnalazło Ciebie! Jak teraz wyglądają Twoje relacje z miłosiernym Jezusem i św. Faustyną?
Wygląda na to, że kluczowy moment mojego nawrócenia miał miejsce w Łagiewnikach, podczas mojej drugiej wizyty z ks. Dawidem. Doświadczenie tamtego dnia, głębokie zrozumienie wartości poświęcenia oraz przekonanie, że Bóg wysłuchuje każdej, nawet najprostszej modlitwy, odmieniło moje życie. Święta Faustyna i jej „Dzienniczek” stały się dla mnie codzienną lekturą. Sposób, w jaki opisuje ona np. cierpienie – że nigdy nie jest ono daremne – jest tak prosty i uniwersalny, że wydaje mi się, iż każdy może to zrozumieć. Z drugiej strony „Dzienniczek” św. Faustyny jest tak głęboki, że dla osób, które już mają pewne doświadczenie w modlitwie, staje się nieocenionym źródłem inspiracji. Jego treść jest tak bogata, że niezależnie od etapu duchowego, na jakim się znajdujemy, zawsze możemy w nim znaleźć coś, co pasuje do naszej aktualnej sytuacji. Lektura tego dzieła dostarcza praktycznych wskazówek i pocieszenia niezależnie od tego, czy przeżywamy chwile cierpienia, czy też stajemy przed jakimś duchowym wyzwaniem w naszym życiu.
To, jak wielkie jest miłosierdzie Boże, jak Bóg może działać cuda nawet przez najbardziej skromne i niepozorne osoby, jest absolutnie niepodważalne. Jednego dnia, siedząc w seminarium na Florydzie i czekając w kaplicy na Mszę w święto Bożego Miłosierdzia, otworzyłem „Dzienniczek” św. Faustyny. Czytając: W pierwszą niedzielę po Wielkanocy, pragnę, żeby był publicznie ten obraz wystawiony. Niedziela ta jest świętem Miłosierdzia. Przez Słowo Wcielone daję poznać przepaść Miłosierdzia Mojego (Dz. 88), nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. Pomyślałem o tym, z jak maleńkiej miejscowości pochodziła św. Faustyna i jak jej pokorny, ale intensywny związek z Chrystusem stał się źródłem inspiracji dla milionów ludzi na całym świecie. Jej życie stało się świadectwem tego, że poprzez szczere oddanie i modlitwę cały świat może czerpać z niewyczerpanej kopalni Bożego miłosierdzia.
Dlaczego młody człowiek odchodzi z Kościoła i jak należy mu pomóc, żeby jego wybory były właściwe?
Jednym z kluczowych powodów, dla których młodzież odchodzi od Kościoła i widzi go jako mało atrakcyjny, jest dominujący kult indywidualizmu. Żyjemy w świecie, gdzie niemal wszystko jest w zasięgu ręki, pod warunkiem, że mamy odpowiednie środki. Z tego wynika wiele pokus, ponieważ stajemy się panami własnego losu, sami decydujemy, co chcemy robić. W takim kontekście życie staje się skoncentrowane na jednostce, na jej pragnieniach i marzeniach. W tym świetle Kościół może wydawać się nieaktualny dla młodego człowieka. Podczas gdy świat mówi: Skup się na sobie, osiągnij wszystko, czego pragniesz, nie ma żadnych granic, każde marzenie jest do osiągnięcia, Kościół proponuje zupełnie inny przekaz. Mówi o skupieniu się na bliźnim, o miłości do innych, o zapominaniu o sobie na rzecz służby innym. Dla wielu młodych ludzi ten kontrast jest dezorientujący. Obserwują sukcesy swoich rówieśników, którzy idą za głosem świata, co sprawia, że zastanawiają się, czy droga wytyczona przez Kościół jest naprawdę właściwa. W rezultacie wielu z nich czuje się zagubionych, niepewnych, który kierunek powinni wybrać w życiu.
Jeden ze sposobów pomocy młodym ludziom w zrozumieniu prawdy, jaką niesie Kościół, to zachęcanie ich do zadawania głębokich, merytorycznych pytań. Często słyszymy oskarżenia, mówiące o średniowieczności Kościoła, co jest pewnym uproszczeniem, nie oddającym pełni jego historii i misji. Jego początki sięgają czasów Jezusa Chrystusa, który 2000 lat temu, podczas Ostatniej Wieczerzy z apostołami ustanowił Eucharystię. Od tego momentu przez wieki tradycja eucharystyczna jest pielęgnowana i przekazywana z pokolenia na pokolenie w Kościele. Takie stwierdzenie o średniowieczności Kościoła opiera się na powierzchownej percepcji i nie dociera do sedna sprawy. Kościół Katolicki nie narodził się w średniowieczu. Aby zrozumieć prawdziwą naturę i misję Kościoła, trzeba sięgnąć do jego korzeni, do czasów Nowego Testamentu. Jeżeli młodzi ludzie będą zadawali powierzchowne pytania, otrzymają powierzchowne odpowiedzi. Dopiero głębokie i merytoryczne zastanowienie nad historią i nauką Kościoła może prowadzić do pełnego zrozumienia jego roli i znaczenia w świecie. (…)
Za rozmowę dziękuje s. M. Faustia Szabóová ISMM
W BLASKU MIŁOSIERDZIA
Czy nie wystarczy być dobrym? Po co człowiekowi wiara?
Wiele osób podziela dzisiaj pogląd, nawet jeśli nie jest on świadomie wyrażony, że ważne jest przede wszystkim, aby być dobrym człowiekiem. Nie jest natomiast przy tym istotne, czy jest się osobą wierzącą czy niewierzącą. Jak ocenić tego typu postawę?
To dobrze ‑ być dobrym
Zarysowany na wstępie problem nie jest łatwo opisać i przedstawić jedynie w kategoriach czarno-białych. Potrzeba najpierw wniknąć w pewien sposób myślenia, który uzasadnia przyjęcie naczelnej zasady w życiu, że przede wszystkim należy być dobrym człowiekiem.
Od razu warto podkreślić, że to dobrze, jeśli ktoś chce być dobrym człowiekiem. To już bardzo dużo i tylko można się z tego cieszyć. Dobroć jest rozumiana intuicyjnie, bo brzmi tak pozytywnie. Dobroć jest zatem postrzegana jako życzliwość, serdeczność, uczciwość, spokój, uczynność, itp. Dobrego człowieka – w potocznym rozumieniu – wyczuwa się od razu, podobnie jak i złego. Święta Faustyna zapisała kiedyś z radością: Matka Generalna zawsze ta sama, pełna dobroci (Dz. 405).
Oprócz tego, co podpowiada sama intuicja, niektórzy ludzie mogą powoływać się także na argumenty z Pisma Świętego, żeby wykazać pierwszeństwo bycia dobrym człowiekiem przed jakimkolwiek innym sposobem postępowania. Przecież Jezus był dobrym człowiekiem i do tego zachęcał. Podkreślał wyjątkową wartość uczynków miłości względem duszy i ciała, zapewniając, że nie ominie nikogo nagroda za nakarmienie głodnego, napojenie spragnionego, udzielenie gościny przybyszowi, ubranie nagiego, odwiedzenie chorych czy więźniów (por. Mt 25, 34-40). Jezus piętnował też uczonych w Piśmie i faryzeuszy, którzy pielęgnowali praktyki religijne, ale nie praktykowali miłości. Niektórym przywódcom religijnym mówił, że w drodze do królestwa niebieskiego wyprzedzają ich celnicy i nierządnice (por. Mt 21, 31).
Czyż tego typu argumenty nie pojawiają się dziś w głowach i na ustach różnych ludzi, którzy piętnują (domniemane lub realne) złe zachowania ludzi Kościoła? Rodzi się, pewnie w niemałej grupie osób, wniosek, że nie jest ważna religia i wiara, a nawet, że odniesienie do nich człowieka są dla niego zagrożeniem.
Co jest „dobre”?
Okazuje się, że nie jest łatwo zgodzić się różnym ludziom co do tego, co można uznać za dobre lub złe. Eutanazja dla jednych będzie ewidentnym przestępstwem, dla innych dobrą śmiercią (co jest zresztą tłumaczeniem greckiego słowa euthanasia). Dla kogoś dobry człowiek to taki, który jest tolerancyjny, bo nie wtrąca się w życie innych osób; dla kogoś drugiego wręcz przeciwnie oznaką dobroci będzie pomaganie innym osobom, jeśli zajdzie potrzeba, przez upomnienie braterskie, ażeby dostrzegli swoje błędy czy grzechy. Ktoś będzie widział dobro jedynie zawsze w pełnym zaspokojeniu własnych potrzeb, ktoś inny zaś w umiarkowaniu, wyrzeczeniu i dzieleniu się wszystkim z potrzebującymi.
Te proste przykłady pokazują, że nie da się być dobrym człowiekiem bez odwołania do jakiegoś kryterium, które wykracza poza potoczne rozumienie pojęcia dobra. Potrzeba czegoś obiektywnego, a nie subiektywnego, czegoś co istnieje niezależnie od ludzkich upodobań i pomysłów. Takim kryterium jest natura ludzka jako kryterium dobra doczesnego, a wola Boża jako kryterium ogólniejsze, obejmujące także dobra nadprzyrodzone. To punkt odniesienia, który gwarantuje, że jakieś postępowanie lub postawa jest słuszna i właściwa. (…)
ks. Wojciech Rebeta
ŚWIADECTWA
Świadoma podróż z Chrystusem
Mam na imię Anna, chcę opowiedzieć o działaniu Bożego miłosierdzia w moim życiu i w życiu moich rodziców. Urodziłam się w Rosji w mieście Surgut, gdzie moi rodzice po ślubie przeprowadzili się z Ukrainy. Mój ojciec i matka w dzieciństwie byli ochrzczeni w Kościele katolickim, dlatego wybrali dla mnie tę wiarę. Zostałam ochrzczona w rodzinnej wiosce moich rodziców, gdy miałam około roku. Tam też później moi rodzice wzięli ślub. Nie byliśmy jednak rodziną praktykującą, nie uczęszczaliśmy na nabożeństwa, nie modliliśmy się. Jednocześnie nie byliśmy ateistami, nie zaprzeczaliśmy istnieniu Boga. On był, jak to się mówi, w naszych duszach. Czasami chodziliśmy do cerkwi prawosławnej, aby postawić świece, ponieważ w naszym mieście nie było kościoła katolickiego. Bóg jednak pukał do naszych serc wiele razy w różnych okolicznościach życia, ale byliśmy głusi na Jego wezwanie.
W 2010 roku, gdy miałem 17 lat, przeprowadziłam się do Moskwy na studia. Wszystko szło dobrze, dobrze się uczyłam, znalazłam przyjaciół, ale w 2012 roku u mojego taty zdiagnozowano raka. Zaczął się leczyć, ale nic nie pomogło. Mimo to nie wierzyłam, że choroba może wygrać, byłam przekonana, że znajdziemy wyjście z tej sytuacji. W tym samym czasie przechodziłam trudny duchowo okres. Na zewnątrz wszystko było w porządku, pomyślnie ukończyłam studia, znalazłam dobrą pracę, byłam otoczona życzliwymi ludźmi, ale jednocześnie miałam poczucie bezsensowności mojego życia. Próbowałam znaleźć odpowiedzi na moje pytania najpierw w książkach o psychologii, potem w ezoteryce, duchowości hinduizmu, uprawiałam jogę. Na szczęście nie było mi to bliskie i przestałam tam szukać odpowiedzi. W tym czasie stan mojego taty się pogarszał, a moi rodzice za radą znajomych zaczęli zwracać się do tak zwanych „uzdrowicieli”. W tym samym czasie zaczęli chodzić do cerkwi prawosławnej, nie zdając sobie sprawy, że uciekanie się do magii jest grzechem ciężkim. Ale wkrótce mój ojciec sam odmówił usług „uzdrowicieli”, mówiąc, że od teraz będzie chodził tylko do kościoła.
Gdy stan zdrowia mojego taty pogorszył się, zaczął mieć ataki z powodu intoksykacji. Na początku 2018 roku przyjechałam do rodziców na ferie zimowe. Wtedy tata po raz kolejny miał taki atak, podczas którego powiedział do mamy: Poproś księdza, księdza poproś, używając polskiego słowa, a nie rosyjskiego. Tak zwracano się do księży katolickich w rodzinnej wsi moich rodziców. Po ataku nic nie pamiętał ze swojej prośby. Mama zaprosiła proboszcza katolickiego kościoła w Surgucie, ks. Marka, który przyjechał, wyspowiadał tatę i udzielił mu Komunii św. Trzeba powiedzieć, że w tym czasie tato był już bardzo słaby, z trudem mówił i mógł tylko poruszać się po mieszkaniu. Ale po Komunii poczuł się lepiej, długo rozmawiał z moją matką, i mówił z radością i zdziwieniem: Zobacz, ile mam siły, mogę mówić i wcale nie czuję się zmęczony. Zdrowi ludzie nie zawsze odczuwają ten uzdrawiający efekt Eucharystii, ale tata poczuł go natychmiast. Po wizycie księdza mama poszła do kościoła i uczestniczyła w niedzielnej Mszy św. W świątyni kupiła obrazy Matki Bożej i Jezusa Miłosiernego. Kiedy tato zobaczył ikonę Chrystusa Miłosiernego, powiedział: To On, widziałem Go. Choć na pewno nigdy wcześniej takiej ikony nie widział: ani my, ani nikt z naszych krewnych nie miał jej w domu. Tata nie był sentymentalny, ale wzruszył się do łez, przycisnął ikonę do piersi i zasnął z nią w rękach.
Tymczasem choroba zbierała swoje żniwo, a stan mojego taty się pogarszał. W szpitalu powiedziano mu, że nie mogą mu pomóc, więc moja mama i jej siostra, moja matka chrzestna, która przyjechała z Ukrainy, opiekowały się nim w domu. Pewnego dnia tacie zrobiło się bardzo źle i moja mama ponownie zaprosiła proboszcza, by udzielił tacie Komunii św. Co ciekawe, było to 11 lutego, w święto Matki Bożej z Lourdes, kiedy tradycyjnie udziela się sakramentu namaszczenia chorym. Rodzice nawet o tym nie wiedzieli. Po przyjęciu sakramentów tata odmówił przyjęcia leków przeciwbólowych, twierdząc, że ich nie potrzebuje. W ostatnich miesiącach życia prosił mamę, by zapraszała do niego przyjaciół i znajomych, z którymi serdecznie rozmawiał i prosił o wybaczenie. Przekazywał też mamie, jej siostrze i mnie krótkie, ale treściwe instrukcje oraz rady na przyszłość. Mama przekazała mi słowa, które tata wypowiedział o mnie: Ratuj naszą córkę. Oboje nie rozumiałyśmy tych słów. Myśląc czysto po ludzku, sądziliśmy, że tata ostrzega przed jakimś niebezpieczeństwem, które zagraża mojemu ziemskiemu życiu. Mimo to zachowałam te słowa w sercu, a zrozumiałam je dopiero po śmierci taty.
Tata zmarł 8 kwietnia 2018 roku. Była to druga niedziela po Wielkanocy, czyli święto Miłosierdzia Bożego. Jak wiemy z „Dzienniczka” św. Siostry Faustyny Kowalskiej, jest to dzień wyjątkowej łaski Bożej. Na pogrzebie poznałam ks. Marka i siostry, które posługiwały w parafii. Tego samego dnia uczestniczyłam we Mszy św. po raz pierwszy w moim życiu. Po Mszy rozmawialiśmy o wierze, zadawałam pytania typowe dla kogoś dalekiego od życia religijnego. Nie pamiętam, co ksiądz odpowiedział, ale doskonale pamiętam pokój i radość, które poczułam po rozmowie. Czułam, że znalazłam miejsce, w którym mogę uzyskać odpowiedzi na moje pytania.
Potem wróciłam do Moskwy wypełniona światłem w mojej duszy, pomimo wszystkiego, co się wydarzyło. Nie rozumiałam, dlaczego mam w sobie tyle radości i spokoju, przecież zmarł mój ukochany tata. (…)
Anna Marisuk