„Ty widziałeś serce drżące od lęku
Ty widziałeś oczy pełne czasem łez
Ale dziś – miłości czas
Ty budzisz ją w nas.
Śpiewać miłość – dzisiaj chcę
Śpiewać miłość naszych serc
Promieniem szczęścia otuli nas
Przepędzi ten niemądry lęk.
Ludzie mówią, że kochać tak trudno
Chociaż życie bez miłości puste jest
Ty wybrałeś dzisiaj czas
By pokazać wszystkim nam…”
Ta piosenka nie towarzyszyła mi ani wtedy, kiedy wybierałam się na wyjazd do Łagiewnik, żeby wziąć udział w programie „Przyjdź i zobacz”…, ani podczas pobytu tam. Nie znałam jej jeszcze wtedy. Znalazłam ją gdzieś w internecie i zaczęłam słuchać dopiero później. Ma bardzo proste, można by powiedzieć, że nawet banalne słowa. A jednak, kiedy dzisiaj usiadłam przed komputerem, żeby napisać swoje małe świadectwo o tym, jak przeżyłam te kilka dni u Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia, to przyszła mi do głowy właśnie ta piosenka. Słucham jej w tym momencie, kiedy to piszę.
Myślę, że jechałam wtedy do Łagiewnik z „sercem drżącym od lęku”, choć zapewne sama przed sobą się wtedy do tego nie przyznawałam. Zawsze to jednak „bezpieczniej” zgrywać na zewnątrz bohatera. Jedziesz i myślisz: wspaniale, kilka dni właśnie w tym niezwykłym miejscu, takie trochę „prywatne rekolekcje”, wreszcie czas na modlitwę do woli (świetnie, im więcej tym lepiej), czegoś może nowego się dowiem o sobie, o swoim powołaniu, o swojej drodze…Ale z drugiej strony jest coś, do czego nie chcesz się przed sobą przyznać. Druga strona myśli, ta właśnie pełna skrywanego lęku i niewiary w siebie: Jak to będzie? Jak wypadnę? Co mnie tam spotka tak naprawdę? I czy siostry, zgodzą się mieć kogoś takiego w swoim Zgromadzeniu? A może wcale nie przypadnę im do gustu? I czy ja, będąc w Łagiewnikach trochę bardziej „po drugiej stronie” będę się tam czuła tak dobrze jak zawsze, kiedy jestem tam tylko jako „przelotny” pielgrzym?
Jadąc tam, nie byłam osobą, która znała siostry od dłuższego czasu, która mogłaby się czuć swobodnie i „jak u siebie”. Tym bardziej nie byłam osobą, która znała swoją wartość i była pewna siebie. Byłam raczej „sercem drżącym od lęku”, skrywanym za ogólną uprzejmością i śmiechem. Skrywanym przede wszystkim przed samą sobą.
A jednak było coś, co kazało mi stawić czoła lękowi. To było coś, co chyba nazywa się pragnienie. Chciałam tam być. Nie gdzieś indziej. Właśnie tam. W tym Zgromadzeniu. Przecież teoretycznie mogłam oszczędzić sobie tego stresu. Iść do jakiś sióstr, które znałam lepiej, z którymi się przyjaźniłam bardziej, których, w moim rozumieniu, nie musiałam się obawiać – chociaż zapewne, gdyby mi się przyszło starać oprzyjęcie w jakimkolwiek innym zgromadzeniu bałabym się tak samo.
Jednak to jedno wydawało się być pewne: nie chcę być gdzieś indziej. Chcę być tam. I jeśli, aby tam być, trzeba było stawić czoła tylu lękom – zaryzykuję.
„Serce drżące od lęku” pojechało więc do Łagiewnik. Przywitało się z Siostrą prowadzącą, dziewczynami i otrzymało swój „program działania” na te kilka dni. W tym programie, tak jak się spodziewałam: wiele modlitwy, konferencje do przesłuchania, artykuły do przeczytania i refleksji, książki, płyty z pop-oratorium o Bożym Miłosierdziu do słuchania w wolnych chwilach (zawsze chyba ono będzie mi się kojarzyć z pobytem tam), ale i spacery, dobry film wieczorem, z tych jak to się mówi „dających do myślenia”. I wszystko „szło” wspaniale. Czas wypełniony po brzegi, ale nie taki, żeby trzeba było biegać od jednego zajęcia do drugiego. „Serce drżące od lęku” w miarę dawało sobie radę. Można powiedzieć: do czasu.
I tu zaczyna się ta część, którą nazwałabym drugim wersem piosenki: „Ty widziałeś oczy pełne czasem łez”. To mnie chyba najbardziej zaskoczyło. „Oczy pełne czasem łez”, to były oczywiście moje oczy. A widziała je czasem, a może nawet za każdym razem, gdy z nią rozmawiałam, Siostra prowadząca nasze „Przyjdź i zobacz”. Związane to było z kolejnym punktem programu naszego działania: rozmową. Szczera rozmowa z Siostrą na wiele ważnych tematów była czymś, co wydawało mi się absolutnie nie do „przeskoczenia”. Ale to właśnie ten punkt, który wydawał mi się być aż tak trudnym i niemożliwym w moim przypadku, był tym, który przyniósł mi ostatecznie najwięcej radości i uzdrawiających łez, i który nazwałabym nawet moim małym (a kto wie, czy jednak nie wielkim) przełomem. Zawsze uczono mnie, że Bóg nie chce, żebyśmy zbawiali się pojedynczo. Mówiono, że On zechciał prowadzić nas do siebie razem…, żebyśmy szli wspólną drogą. Dlatego „wymyślił” Kościół, w którym możemy razem dojrzewać, wspierać się i pomagać sobie w osiąganiu pełni przeznaczonej dla każdego z nas. Wiedziałam o tym. A jednak po raz pierwszy ta prawda, właśnie tam, podczas tych specyficznych rekolekcji w Łagiewnikach, przybrała prawdziwy, konkretny, namacalny kształt w moim życiu. Ktoś stanął obok mnie i zdecydował się mi towarzyszyć. Nie ważne czy w łatwej czy w trudnej drodze. Nie ważne, co ze sobą niosłam i jak długo niosłam sama. Nie ważne, czy mówiłam o rzeczach radosnych, czy smutnych. Nie ważne, czy musiała widzieć „oczy pełne czasem łez”, czy uśmiech na mojej twarzy. I chyba tak zostało do dzisiaj. To jest skarb. Perła, którą otrzymałam i której nie sposób przecenić żadnymi słowami.
„Ty wybrałeś dzisiaj czas, by pokazać wszystkim nam…”. Wyjechałam chyba stamtąd przekonana, że On rzeczywiście wybrał ten czas, by pokazać mi, że drugi człowiek może pomóc budzić w sercu miłość i przepędzać lęk. Że w obecności drugiego topnieją lody. Że można w zaufaniu przyjmować dar drugiej osoby i wiedzieć, że samemu, także jest się darem. Poszłam tam właściwie tylko po to, by zostać przyjętą (lub nie) do tego Zgromadzenia. Jak na rozmowę kwalifikacyjną ubiegającego się o pracę. A zostałam PRZYJĘTA, na zupełnie innym, o wiele głębszym poziomie, przyjęciem, jakiego nie spodziewałam się doświadczyć. W moim dotychczasowym zrozumieniu tak przyjmować człowieka umie tylko Chrystus. Ze wszystkim, co on ze sobą niesie. Tutaj doświadczyłam, że tak przyjmują także Jego uczniowie.
Wspomnienie tych dni budzi we mnie wiele emocji. A nawet łzy wzruszenia. Cieszę się z tego zawsze. Na „Przyjdź i zobacz” byłam rok temu. Te dni były początkiem, który wprowadził mnie na drogę obalania tego „niemądrego lęku” także wśród innych ludzi, którzy w podobny sposób mnie przyjęli. Doświadczam tego przyjęcia. Podobnie, jak cały czas, doświadczam tysięcy moich obaw. Myślę, że miłość w końcu „promieniem szczęścia otuli nas, przepędzi ten niemądry lęk”. Życzyłabym tego każdemu. Sama jestem chyba na jakimś odcinku drogi prowadzącej do tego.
Kolejne słowa piosenki to: „Ludzie mówią, że kochać tak trudno, chociaż życie bez miłości puste jest”. My jako chrześcijanie wiemy, że prawdziwa miłość usuwa lęk. Taka miłość jest dla mnie ciągle wyzwaniem, ale…”życie bez miłości puste jest”, a więc – w drogę!
Dzięki Siostro. A przede wszystkim: Bogu niech będą dzięki!
Magdalena